Warsaw Rocks 2024: SCORPIONS, EUROPE, DŻEM i OMEGA TESTAMENTUM

FESTIWAL KULTUR ŚWIATA II – FOTORELACJA i NASZE STUDIO
30 lipca, 2024
ZMIANY W PLANOWANIU – PODCAST
8 sierpnia, 2024

Warsaw Rocks 2024: SCORPIONS, EUROPE, DŻEM i OMEGA TESTAMENTUM

Piątkowe popołudnie dla fanów rocka w Polsce, a w szczególności na Mazowszu, stało pod znakiem wyzwania, jak tu po pracy dostać się najszybciej na Narodowy. To zadanie jak zwykle niełatwe, ale dla chcącego, ponoć nic trudnego. Pierwsza rzecz, o której trzeba koniecznie napisać, to 26 lipca roku pańskiego 2024 runął mit o tym, że Stadionu Narodowego nie da się porządnie nagłośnić. Otóż DA SIĘ! Od tej chwili nie ma wymówek i można tylko zwalać na inżynierów dźwięku, którzy nie są w stanie poradzić sobie z tym trudnym obiektem. Wszystkie cztery występujące tego dnia zespoły zabrzmiały przynajmniej przyzwoicie. Przynajmniej takie wrażenie odniosłem w loży komentatora sportowego, w której miałem okazję siedzieć i obserwować to widowisko. Szerzej poniżej.

W loży komentatorskiej.

OMEGA TESTAMENTUM

Pierwszy zespół, który miałem okazję obserwować, to węgierska, legendarna grupa Omega, tym razem z dopiskiem Testamentum. No może, część legendarnej grupy, z której na scenie mogliśmy zobaczyć tylko jednego członka z oryginalnego składu, perkusistę Ferenca Debreczeni. Reszta starej ekipy niestety już gra swoje progresywne szlagiery w niebiańskich orkiestrach. Stąd też ten dopisek, świadczący o tym, że to swoisty testament tej zasłużonej dla rocka grupy. Kariera Omegi to ponad 50 lat na rynku muzycznym i utwory rozpoznawalne na całym świecie. Pierwszy zespół, szczególnie w tygodniu jest skazany na pożarcie, bo ludzie dopiero się schodzą, niektórzy kończą pracę, a granie w pełnym słońcu, przy znikomej oprawie scenicznej pewnie nie pomaga. W tym momencie po raz pierwszy byłem zaskoczony klarownością brzmienia, brakiem odbijających się od betonu dźwięków i innych zgrzytów. Można? Kolejność występów była dla mnie niespodzianką, bo spodziewałem się, że rola otwieracza przypadnie zespołowi Dżem. Mimo to zabrzmiało to wszystko bardzo przyzwoicie i kto chciał usłyszeć choć raz w życiu słynną „Dziewczynę o perłowych włosach” na żywo i graną jednak przez Omegę, w ojczystym języku Madziarów, to miał taką okazję.

DŻEM

Kolejny zespół, który wyszedł na scenę Narodowego, to bluesrockowy, legendarny w naszym kraju Dżem. To był pierwszy koncert tej grupy, podczas którego miałem okazję obserwować Sebastiana Riedla w roli wokalisty. Dla mnie dawno temu był to jedyny słuszny i naturalny wybór i w sumie dziwi, że dopiero kilka miesięcy temu muzycy Dżemu się na to zdecydowali. Choć pewnie, jak to zwykle bywa, historia tej kolaboracji jest bardziej złożona. Sebastian w niektórych momentach ma głos zbliżony barwą do ojca i wydaje się idealnie wpasowywać w spuściznę po Ryśku Riedlu. Zespół zaskoczył mnie mocnym i selektywnym brzmieniem, które było zdecydowanie jednym z lepszych tego wieczoru. Pewnie jest to również zasługa bardziej bluesowego charakteru muzyki Ślązaków, który jak znawcy szeroko pojętego dźwięku wiedzą, trochę łatwiej nagłośnić, niż gęsty heavy metal na dwie gitary. W bluesie jest jednak więcej przestrzeni. Koncert bardzo udany, publika już trochę się ożywiła, śpiewała znane wszystkim refreny, a zespół Dżem wydaje się idealnym na taki piknikowy klimat, który miał miejsce w piątek na Narodowym. Nie zabrakło największych hitów zespołu, czyli; Whisky, Czerwony jak cegła, Wehikuł czasu, Sen o Victorii… Dostaliśmy co chcieliśmy.

EUROPE

Pierwsza gwiazda, na którą czekałem z wypiekami na twarzy to szwedzki Europe. Kto nie zna “Końcowego Odliczania”, niech się schowa w ciemne czeluści internetu i nie wychodzi do momentu…aż nie pozna. Tak na serio, to Joey Tempest i spółka dość często koncertują w Polsce, ale nie zawsze jest okazja zobaczyć ich tak blisko domu. Tym razem trzeba przyznać, że zespół wyszedł na scenę w wybornej formie. Świetnie brzmienie, może delikatnie nawet za głośne i znakomita forma wokalna Tempesta zwiastowały udany koncert. Było też dużo ruchu na scenie i dopiero zaglądając w pesele muzykom, można się zdziwić, że już swoje lata na scenie spędzili. Podczas koncertu wybrzmiały największe hity grupy, z wspomnianym wcześniej The Final Countdown na czele. Do tego wystarczy dodać Carrie, Rock The Night, Cherokee i przepis na udany koncert gotowy. Nie zabrakło także nowszych piosenek z repertuaru Szwedów. Również gorąco przyjętych przez publikę. Przy okazji tego koncertu chcę zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze zupełnie niezrozumiała i obca jest mi koncepcja ustawiania krzesełek na płycie przed sceną. Koncert rockowy, to koncert rockowy! Na płycie się stoi, a kto chce usiąść kupuje miejsce siedzące na trybunach. Widać było, że połowa publiki podczas koncertu Europe i tak stała, bo kto by siedział pod sceną przy takich energetycznych numerach?! Druga sprawa, to szkoda, że gwiazdy dużych koncertów nie zezwalają na włączenie telebimów podczas występów supportów. Fani mieliby okazję dojrzeć emocje na twarzach muzyków wszystkich występujących grup, a nie tylko głównej atrakcji wieczoru. To nie pierwsza taka sytuacja podczas koncertów na stadionach , lotniskach etc. Szwedzi mimo to, przy skromnych światłach i bez bocznych telebimów dali jednak czadu, zagrali 12 numerów i zeszli ze sceny niepokonani!

SCORPIONS

Na główne danie, czyli legendarny Scorpions ostrzyłem sobie zęby od czasu, gdy tylko usłyszałem, że znów zagrają w Polsce. Rok temu w Gdańsku, w Ergo Arenie dali wspaniały koncert, który pokazał, że nieważne jaki masz pesel, ważne w jakiej formie jesteś i co potrafisz od siebie dać. Tym razem również nie zabrakło świetnej oprawy, z masą animacji, która przy otaczających już nas ciemnościach i odpalonych w końcu bocznych ekranach robiła rewelacyjne wrażenie wizualne. Do brzmienia też nie można się przyczepić, a jedyna uwaga, to podobnie jak w przypadku Europe, było deko za głośno. Z resztą ta instrumentalna maszyna nie do zdarcia, dowodzona przez Rudolfa Schenkera pokazała kolejny raz klasę, o której pomarzyć może większość młodych znakomitych muzyków. Gitary brzmiały mocno i selektywnie, a sekcja napędzana przez byłego perkusistę Motorhead, Mikkey’a Dee, wspomaganego na basie przez naszego rodaka Pawła Mąciwodę, nadawała muzyce wyraźnej rytmiki i potężnego pulsu. W tej mocy brzmienia zginął niestety wokal Klausa Maine, który był zdecydowanie w słabszej formie niż rok temu, podczas wspomnianego koncertu w trójmieście. Być może powodem jest zmęczenie serią koncertów. Zespół od kwietnia jest w trasie, odwiedził już kilka kontynentów i wiele państw, a wokalista Scorpionsów ma już 76 lat, więc trzeba oddać Cesarzowi co cesarskie. Słychać było, że Maine oszczędza roztropnie głos, gdzie tylko może, aby starczyło sił na wykonanie dynamicznych klasyków. Zespół zresztą zdaje sobie z tego sprawę, więc gra i utwory instrumentalne i wspomaga swojego znakomitego wokalistę, gdzie tylko może. Mimo to 18 klasyków, składających się na set tego koncertu nie rozczarowało chyba nikogo. Danie główne to aż 8 kompozycji z albumu Love at first sting, którego 40 rocznica wydania, była pretekstem do tej trasy koncertowej. Z tego albumu usłyszeliśmy takie hity jak: Bad Boys Running Wild, Big City Night i wieńczące koncert Still loving You i Rock You like a Hurricane. W środku koncertu zespół zaprezentował blok 3 utworów z multiplatynowego albumu Crazy World z Wind of Change i Send me an Angel na czele. W setliście nie mogło również zabraknąć The ZOO, czy Blackout. Po ponad półtorej godzinie zespół Scorpions opuścił scenę na Stadionie Narodowym.

Organizacyjnie tym razem nie zauważyłem większych zgrzytów. Nie było kolejek przy bramkach, wszystko szło sprawnie, a i wyjazd z parkingu po koncercie przy takiej liczbie ludzi nie był bardzo uciążliwy. Tu trzeba pochwalić służby mundurowe, które kierowały ruchem.

#Scorpions #Europe #Dźem #OmegaTestamentum #LiveNation #LiveNationPolska

Tomasz Sikorski